środa, 7 lipca 2010

"Ale to już było..."


... i nie wróci więcej... Prawda - studia mam już za sobą. Cieszę się z tego powodu (bynajmniej nie dla tego, że po ich zakończeniu praca sama się znajdzie, w najgorszym wypadku ja ją znajdę), ale dlatego, że w ostatnim czasie trochę mi już ciążyły. W zasadzie mam na myśli ostatni rok, kiedy to obowiązki powstałe w wyniku - szumnie to nazwę - wejścia na nową drogę życia były ważniejsze od studiowania. No więc trzeba było się spiąć i przez pewien czas prowadzić dwie drogi równolegle. Wczoraj ta starsza dróżka połączyła się z nową i odtąd będę sobie kroczyć jedną tylko, mam nadzieję niespecjalnie zawiłą. A mimo tejże uciechy, że coś co zalegało już odpadło pozostaje pewien sentyment. I tak przecież być powinno! Nie po to przecież studiowałam 5 lat by mieć tylko dyplom, ale szczerze sobie powiedzmy, to takie przedłużenie młodości było. Najbardziej będę wspominać wyjazdy, mnóstwo ich było. Przepełnione przygodami, takimi trasami w górach, że po przybyciu do schroniska na nic nie miało się sił, piosenkami śpiewanymi w pociągu przy gitarze, zdobytymi szczytami i powrotami... Wiele z tych wyjazdów było spontanicznych. Ot, kilku znajomych geografów z którymi jeździłam nagle wpadało na pomysł miejsca, tras wycieczek i już za 2, 3 dni nas nie było. Piękne czasy, beztroski, zachłanności piękna krajobrazów i obcowania z naturą. Najbardziej utkwił mi w pamięci pierwszy wyjazd, kiedy to jechaliśmy do Brodnickiego Parku Krajobrazowego rowerami. Brzmi pięknie, tylko jeszcze przed wyjazdem zaczęło padać i do końca już nie przestało. Lało rano i wieczorem, w nocy, ciągle. Rzeczy w sakwach mokre, jedzenie mokre, my też. Przejechaliśmy kupę kilometrów, codziennie od rana do wieczora na siodełku. A mimo to podobało mi się, bo pogoda ducha znajomych była zawsze słoneczna.
Pamiętam wyjazd w góry Izerskie, kiedy też od rana do wieczora chodziliśmy, tyle, że w śniegu po kolana, cholernie męczące. I ta droga pod górę i ta nadzieja, że jak tam się dojdzie to schronisko jakieś się znajdzie. I znalazło się, owszem, a jakże, ale baaardzo późno.
I Sylwester w Bieszczadach, w chatce "Na końcu świata". Oj nazwa to była iście adekwatna. Prądu nie było, woda w studni, wychodek kawałek za chatą, kawał drogi do najbliższej miejscowości. A cudnie było, bo świece dawały przyjemne ciepło, bo w piecu buzowało i nikt nie marzł, bo w Sylwestra ognicho zrobiliśmy i nie trzeba się było pytać, czy znacie tę piosenkę - wszyscy znali.
Tak więc studia zawsze będą mi się kojarzyły z tymi i wieloma, wieloma innymi wyprawami, podczas których mogłam się poczuć odrobinę jak Kukuczka, Wojciech Cejrowski, czy Jacek Pałkiewicz. To był dobry czas.
Nie mam jeszcze zdjęć, ale gdy tylko do mnie dotrą, to zamieszczę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz