czwartek, 29 lipca 2010

Pamiątka na lata

size:130%;">Muszę przyznać, że jestem osobą sentymentalną, pewnie nawet wiele osób stwierdziłoby, że przesadnie. Prawda. Wiele miejsca w naszym kącie zajmują moje "graty", które z pozoru są pokaźną kupką rzeczy absolutnie niepotrzebnych. Wśród nich można znaleźć typowe śmieci, np. kawałek dykty na której przesiadywałam na biwaku (2001 r) harcerskim, czy materiał oderwany z afrykańskiego stroju pochodzenia również obozowo - harcerskiego. Są też przedmioty bardziej rozsądne jak kamyczki, muszelki, minerały znalezione podczas studenckich wędrówek po górach. I w końcu o najważniejszej dla mnie wartości korespondencja (również ta romantyczna), filiżanka, którą dostałam od babci, czy pamiętniki, które latami wypełniałam dzieląc z pustymi kartkami swoje radości i boleści. Z wieloma rzeczami rozstałam się już, w końcu dotarło do mnie, że, gdy wszystko będę zbierać, to pewnego dnia obudzę się jak Oskar z Ulicy Sezamkowej - na śmietniku. Jednak te najbliższe mojemu sercu przedmioty zostały ze mną, bo przypominają tamto niebo, tamten śpiew, tamten pocałunek i są częścią mnie. Faceci tacy nie są z reguły. To istotki praktyczne, co jest zapewne korzystne. Chciałabym jednak, by mój syn miał w sobie cosik sentymentalnego. Troszeczkę, by chociaż wspominać lubił. Samo nic się nie robi, w wychowywanie też trzeba się przyłożyć. Postanowiłam więc stworzyć coś, co mam nadzieję również będzie częścią jego i nic go nie podkusi, by się owej rzeczy pozbyć. Powstał więc pamiętnik połączony z albumem fotograficznym. Opisuję w nim bardzo ważne rzeczy, emocje, które towarzyszyły, gdy nosiłam Go pod serduszkiem, radość narodzin, oczekiwania każdego postępu. Jest zapisane co i kiedy. Nie z szaloną dokładnością, bo to nudne by było. Chodzi mi raczej o to, by ten dziennik pamiętał za niego, chwile, których sam zapamiętać nie może. I, by wiedział, jak bardzo go kochamy. Kiedyś mu go wręczę. Kiedyś nastanie taki moment, gdy będzie zbuntowanym nastolatkiem i w złości rzuci: "Wy mnie wcale nie kochacie, nie zależy wam na mnie" (może nie pozwolimy na jakąś podejrzaną imprezę, albo drogie zakupy). I wtedy powiem, by sobie poczytał ten pamiętnik, nie będę musiała tłumaczyć, że stał się ważny jeszcze przed narodzinami.












wtorek, 27 lipca 2010

Hamakowanie

Mój mąż wpadł niedawno na świetny pomysł kupna hamaku. Frajdę już mieliśmy podczas wybierania konkretu. A to kolory musiały być porządne, materiał nie byle jaki i dwuosobowy oczywiście. I znaleźliśmy taki akurat dla naszej rodzinki. Zrobiliśmy sobie wypad do lasu, by móc rozkoszować się leniwym buju - buju. I w życiu nie pomyślałabym, że siedmiomiesięczne dzieciątko może mieć taką frajdę z hamakowania. A oto zdjęcia z naszego leśnego popołudnia.






czwartek, 15 lipca 2010

Uwielbiam ciepełko, zawsze uwielbiałam wygrzewać się na słonku, czuć tę potężną moc, gdy ciepło dociera aż do kości. Zmarzlak ze mnie, więc co lato musiałam się sporo namęczyć, by zakumulować dość ciepła, by starczyło choć do połowy zimy. A w tym roku dość mam. Baterie naładowane a odłączyć się nie można. No chyba szanowne lato trochę przesadziło z tymi upałami. Tyle spraw do robienia, a gorącz odbiera wszelką ochotę. Jaś również zmęczony tym wszystkim, z trudem zasypia i nie pozwala na siebie nic innego założyć prócz pampersa. Tak więc droga pani Lato, może by tak odpuścić na tydzień i dać ochłonąć odsapnąć zmęczonym ludkom?
Jedyne, co udało mi się ostatnio wykonać to taki wałeczek pod głowę, wygodny bardzo, przyznać muszę. Musiałam wykorzystać ten sam materiał, który posłużył mi na worek włóczkowy. Teraz zdobi wałeczek i kanapę. Oczywiście nadal nie mam czasu i miejsca na maszynę, więc ręcznie go sobie dziobnęłam. Dorobię jeszcze koronkę jakąś, bo bez koronki to jakoś pusto;).Przy okazji prezentuję czytaną właśnie ciepłą książeczkę.






Ostatnio na naszym parapecie zagościły nowe doniczki. Mój mąż poprzesadzał kwiatki, które w innych doniczkach przez rok nic a nic nie urosły, a dziś - proszę. Kaktus jak się patrzy (no może temu po prawej trzeba dać jeszcze trochę czasu) i ten w środku taki śmiechowy też sobie dobrze radzi. I znowu - małe a cieszy.



Pozdrawiam wszystkich serdecznie i życzę dobrego samopoczucia w te upalne dni.

czwartek, 8 lipca 2010

Pomyślałam sobie, że warto napisać kilka słów na temat moich ulubionych książek i filmów, których tytuły zapisałam w zakładce "o mnie". Może dzięki temu zachęcę kogoś do przeczytania, czy obejrzenia moich ulubionych pozycji. Wydaje mi się, że ludzie zbyt rzadko posługują się argumentami, irytujące to jest przecież. Spytasz się dlaczego chce głosować na takiego a nie innego kandydata na prezydenta i odpowie ci: nie wiem, tak po prostu. Spytasz dlaczego podoba mu się ta książka, usłyszysz: no bo tak. I co z tego wynika? Własnego zdanie nie mają? Nie potrafią już wyjaśniać, tłumaczyć, argumentować? Moim zdaniem jest to wynik niedostatecznie wysokiego poziomu języka polskiego w szkołach, zbyt dużo czasu poświęca się na omawianie lektur a zbyt mało na naukę wysławiania się, czy posiadania i bronienia własnego zdania. Tak więc na dowód, że akurat moja pani profesor w liceum była wzorem nauczyciela i zaparcie uczyła nas wspomnianych elementów parę słów o moich "ulubionych".

Zacznę od książek, bo one są mi bliższe od filmu. Wolę przeczytać najpierw książkę, a potem obejrzeć ekranizację. Książka pozostawia więcej pola do wyobraźni, możemy po swojemu odbierać rzeczywistość w niej przedstawioną, natomiast film się po prostu ogląda, nie ma miejsca na interpretację (w większości wypadków), bo reżyser zrobił to za nas.

Zacznę może od wspaniałej książki, której autorką jest pani Roma Ligocka. Zabawne - zawsze imię Roma kojarzyło mi się z teatrem, ale okazuje się, że świetnie pasuje również do pisarki. "Znajoma z lustra" jest wyjątkowo ciepłą, niepozbawioną humoru i dystansu do siebie (autorki) książką. Przemawia do mnie sposób patrzenia na świat - obiektywny i krytyczny. Pisze w taki sposób, że nawet jeśli czasem nie zgadzam się z Jej zdaniem z przyjemnością czytam tekst powstały z Jej pióra.

"Tajemnica udanego związku: Trzeba być dziećmi jednego ducha (...), trzeba umieć milczeć o tym samym, a nie tylko o tym samym mówić. Trzeba wiedzieć, że nie będziemy z nim się nudzić nawet wtedy, kiedy te wszystkie rozrywkowe czynności, które nas wspólnie zachwycają z jakiś powodów nie będą wykonalne. I, że jak wszystkiego zabraknie, to - to jeszcze ciągle będzie on."

"Może ja bym chciała mieć inny obraz osoby ważnej, na przykład taki, że wieczorami siada w fotelu i ze zmarszczonym czołem zastanawia się na Polską i ma jakąś rozsądną jej wizję, której nasza zmęczona Ojczyzna bardzo już potrzebuje. Więc może obraz ważnej osoby robiącej na przykład w domu przepierkę albo podlewającej trawniczek wcale mnie tak bardzo nie zbuduje. Ja wiem, wiem, że osoba chciałaby w ten sposób pokazać, że jest jak wszyscy, ze jest " swój chłop" - tylko jeżeli jest taką osoba jak wszyscy, to po co stała się ważną?"

"Codziennie przez 24 godziny na dobę telewizor musi do nas mówić. Cokolwiek. Nasze sprawy, uczucia, nasze dokonania i cierpienia przemielone są na bezduszną papkę, Z owej papki panowie z telewizji lepią potem zgrabne hamburgery, którymi jesteśmy karmieni.Wszyscy. Dzień i noc, Pan z telewizji nie ma czasu pomyśleć o tym, co czuła pewna dużo starsza od niego pisarka, Jutro będzie inna książka, inny rozmówca."



Kolejna książka, którą uwielbiam wprost to "Dziewczyna z zapałkami" Anny Janko. Pożyczyła mi ją koleżanka na studiach z twierdzeniem, że ciężko się czyta i ona z trudem przez nią przebrnęła. Ja natomiast zupełnie inne wrażenia mam. Cudowny język pisarki, niezwykle zabawny, ale poukładany. Pisze o codzienności w niecodzienny sposób. Moim zdaniem jej myśli są tak interesujące, że chwała Bogu, że potrafi i postanowiła jej spisać:

" Strumień czasu. Czas biegnie zawsze w przeciwną stronę niż my. Gdybyśmy szli razem z czasem nie mijałyby nas minuty, godziny, dni, ani lata. Mielibyśmy je zawsze przy sobie. I zdążalibyśmy z nimi do morza czasu. Ale tak nie jest. Idziemy pod prąd dni, a więc im szybciej żyjemy, tym prędzej wszystko przemija, bo przecież dodają się dwie prędkości nasza i czasu. Może więc dobrze jest w strumieniu tym na chwilę znieruchomieć, zasłuchać się, zapatrzeć, zamyślić? Mieć na imię Teraz i uważnie z przyszłości do przyszłości przekładać marzenia do wspomnień, uważnie, O tak. Zaoszczędzilibyśmy na czasie stojąc. Stojąc i pochylając się w jego strumieniu, by podnieść z dnia coś na pamiątkę. Mrużąc oczy w słońcu. Bo kim jest człowiek, który pędzi wciąż naprzód, nie przyglądając się minutom swego życia, który nie wita i nie żegna godzin, jak kogoś bliskiego, nie ogląda się za wczorajszym dniem?"

"Z rodziców trzeba się rozebrać jak z ciasnego ubrania, co hamuje ruchy, uciska w ramiona i wpija się w krocze. W rodzinnym domu wciąż jesteśmy strofowani, ustawiani, ograniczani, a nawet podglądani i śledzeni,. By móc dalej żyć i rosnąć musimy uciec (...)"







Hanna Cygler to kolejna świetna autorka, której talent bardzo podziwiam. Będąc tymczasowo w Anglii często odwiedzałam bibliotekę, w której stał sobie jeden regał z polskimi książkami. Wypożyczyłam kiedyś "Czas zamknięty" i trzy dni później, kiedy przeczytałam od razu zainteresowałam się kolejną częścią "Pokonani", którą przeczytałam już po powrocie do Polski. "Czas zamknięty" jest zupełnie inną książką tematycznie od tych, który opisałam wyżej. To powieść przepełniona zgryzotami wojny, której bohaterowie cierpią fizycznie i psychicznie walcząc z wrogiem i sobą samym niejednokrotnie również. Akcja jest tak wartka i trzymająca w napięciu, że trudno jest przestać czytać, natomiast bohaterowie są tak realnie wykreowani, że stają się naszymi przyjaciółmi lub wrogami (w zależności od charakteru), a ich życiowe dramaty stają się częścią naszego dnia, aż do zakończenia czytania. Tylko jak już się skończy czytać przychodzi niepewność dalszych losów bohaterów, gdyż autorka zawodowo pozostawiła otwarte zakończenie, które zaprasza do kolejnej części "Pokonani". Moim zdaniem druga i ostatnia zarazem część nie jest już tak dobra, jest bardziej przewidywalna, ale z pewnością warto sięgnąć po kontynuację.






Natomiast czytelników mojego bloga gorąco chciałabym przekonać do polubienia lektur szkolnych. Wiem, wiem kojarzą się z nieznośnymi profesorami, czytaniem pod przymusem i nudą. Pragnę jednak zwrócić uwagę, że niektóre z nich, czytane po latach mogą wydawać nam się zupełnie inne. Ja szczególnie polecam "Mistrza i Małgorzatę", "Ferdydurke", "Dżumę" i przypomnianego ostatnio "Pana Tadeusza".

A o filmie... innym razem. Pozdrawiam wszystkich serdecznie, a miłośnikom książek dobrze dobranych pozycji o których się pamięta, do których się wraca;)

środa, 7 lipca 2010

"Ale to już było..."


... i nie wróci więcej... Prawda - studia mam już za sobą. Cieszę się z tego powodu (bynajmniej nie dla tego, że po ich zakończeniu praca sama się znajdzie, w najgorszym wypadku ja ją znajdę), ale dlatego, że w ostatnim czasie trochę mi już ciążyły. W zasadzie mam na myśli ostatni rok, kiedy to obowiązki powstałe w wyniku - szumnie to nazwę - wejścia na nową drogę życia były ważniejsze od studiowania. No więc trzeba było się spiąć i przez pewien czas prowadzić dwie drogi równolegle. Wczoraj ta starsza dróżka połączyła się z nową i odtąd będę sobie kroczyć jedną tylko, mam nadzieję niespecjalnie zawiłą. A mimo tejże uciechy, że coś co zalegało już odpadło pozostaje pewien sentyment. I tak przecież być powinno! Nie po to przecież studiowałam 5 lat by mieć tylko dyplom, ale szczerze sobie powiedzmy, to takie przedłużenie młodości było. Najbardziej będę wspominać wyjazdy, mnóstwo ich było. Przepełnione przygodami, takimi trasami w górach, że po przybyciu do schroniska na nic nie miało się sił, piosenkami śpiewanymi w pociągu przy gitarze, zdobytymi szczytami i powrotami... Wiele z tych wyjazdów było spontanicznych. Ot, kilku znajomych geografów z którymi jeździłam nagle wpadało na pomysł miejsca, tras wycieczek i już za 2, 3 dni nas nie było. Piękne czasy, beztroski, zachłanności piękna krajobrazów i obcowania z naturą. Najbardziej utkwił mi w pamięci pierwszy wyjazd, kiedy to jechaliśmy do Brodnickiego Parku Krajobrazowego rowerami. Brzmi pięknie, tylko jeszcze przed wyjazdem zaczęło padać i do końca już nie przestało. Lało rano i wieczorem, w nocy, ciągle. Rzeczy w sakwach mokre, jedzenie mokre, my też. Przejechaliśmy kupę kilometrów, codziennie od rana do wieczora na siodełku. A mimo to podobało mi się, bo pogoda ducha znajomych była zawsze słoneczna.
Pamiętam wyjazd w góry Izerskie, kiedy też od rana do wieczora chodziliśmy, tyle, że w śniegu po kolana, cholernie męczące. I ta droga pod górę i ta nadzieja, że jak tam się dojdzie to schronisko jakieś się znajdzie. I znalazło się, owszem, a jakże, ale baaardzo późno.
I Sylwester w Bieszczadach, w chatce "Na końcu świata". Oj nazwa to była iście adekwatna. Prądu nie było, woda w studni, wychodek kawałek za chatą, kawał drogi do najbliższej miejscowości. A cudnie było, bo świece dawały przyjemne ciepło, bo w piecu buzowało i nikt nie marzł, bo w Sylwestra ognicho zrobiliśmy i nie trzeba się było pytać, czy znacie tę piosenkę - wszyscy znali.
Tak więc studia zawsze będą mi się kojarzyły z tymi i wieloma, wieloma innymi wyprawami, podczas których mogłam się poczuć odrobinę jak Kukuczka, Wojciech Cejrowski, czy Jacek Pałkiewicz. To był dobry czas.
Nie mam jeszcze zdjęć, ale gdy tylko do mnie dotrą, to zamieszczę.

czwartek, 1 lipca 2010

Hura! i oda do guzików

Hura, ponieważ mój blog doczekał się czytelnika, a właściwie czytelniczkę. Pierwszym gościem mojej ciszy jest kochana szwagierka - Asiu. Bardzo dziękuję za miły wpis i mam nadzieję, że polubisz odwiedzać ten zakątek. Czekam z niecierpliwością na pozostałych gości, drzwi otwarte;)
A dzisiaj pochwała dla mojego męża kochanego. Otóż, jak wspomniałam kiedyś tam, jest to człowiek kreatywny niezwykle, czego przejaw objawił się w postaci przecudnej urody guzików Jego właśnie wykonania. No nie ma w pasmanteriach takich guzików jakie sobie wymyśliłam. Wszędzie plastyk tylko. Więc kiedyś przyduszona do muru poszłam do takiego właśnie sklepu, by wybrać chociaż cosik podobne do natury, może o fakturze drewna? I znalazłam, owszem, ale niemal się przewróciłam, gdy uprzejma pani ekspedientka zarządała 4,50 od sztuki. Na mózg nie upadłam. A mój mąż mając na uwadze tej olbrzymiej wagi problem skonstruował guziki jak się patrzy. Piękne są, takie gładkie, drewniane, cud miód. Zresztą popatrzcie sami;)