piątek, 29 października 2010

Wieczór wspomnień

"Zdjęcie...zrobione przez Ciebie"

Co to będzie gdy wrócisz
z dalekiej podróży?
Czy główki konwalii
uśmiechną się, by je zerwał
dla mnie?
Czy młodzieńcze łuki ciał
znów poczują miękkość mchu leśnego?
Czy wróbel na mym oknie
pozna Twą dłoń z okruchem chleba?

Chciałabym, byś uśmiechnął się
czując zapach opium.
Chciałabym Cię widzieć
krzątającego się po żywym szałasie marzeń.
Chciałabym być oślepiona
fleszem aparatu
Zdjęcie... zrobione przez Ciebie

Jak myślisz, możliwe to wszystko
i wiele więcej jest?

12.11.2006r.

Dziś wiem, że jest. 10 lat. Jedna osobna podróż za nami, wiele wspólnych jeszcze przed nami.

środa, 27 października 2010

O talencie i markowej skrzyni

Talencie, ale bynajmniej nie moim. Parę dni temu przyjechała do Bydgoszczy Marka ciocia - Celina. Kontaktowałyśmy przez Internet, gdy Janek przyszedł na świat, ale znałam ciocię jedynie z opowieści. Aż tu pewnego dnia było dane poznać mi tę naprawdę uroczą osobę. Ujęło mnie przede wszystkim to, że ciocia Celina (będąca już raczej w wieku dojrzałym) nie spoczęła na laurach, ale korzysta z życia, bo - jak mówi: "nie wiadomo ile jeszcze przede mną dni". Tak więc uczęszcza na zajęcia z uniwersytetu trzeciego wieku, coś takiego jak klub dla osób zajmujących się robótkami ręcznymi, kurs informatyczny (bo przecież nie może się mniej znać na komputerach od swoich wnuków). Latem zajmuje się ogrodem na działce, który według opowieści jest piękny, a w każdą wolną chwilę poświęca swoim robótkom ręcznym. Odwiedzając rodzinę poprzywoziła różne różności, a wszystko własnej, precyzyjnej roboty: bombki choinkowe, rękawice, wyszywane woreczki z suszoną lawendą... Nie trzeba dodawać, że szybko znalazłyśmy z ciocią wspólny język. W końcu ktoś mi pokazał jak się robi skarpety na 5 drutach! Trzeba przyznać, że aktywność tej Pani jest niezwykła. I nie dziwię się, że wnuki tak chętnie do Niej przyjeżdżają. W końcu mają zapewnione moc atrakcji, grzebania, lepienia, wycinania, a to dzieci baaaardzo lubią. Ja mogę jedynie zaprezentować podarunek, który od cioci Celiny dostaliśmy. Cudna bombka wstążkowa. Na pewno będzie wspaniałą ozdobą tegorocznej choinki. Bardzo dziękujemy za mile spędzony czas i upominek.




Markowa skrzynia na zioła natomiast wylądowała niestety pod ławą, czyli tak, jak podejrzewaliśmy. Z prostej przyczyny: zioła rosnące sobie nad ciepłym kaloryferem niedługo nacieszą nas swym żywotem. Marek próbował namówić mnie by posadzić w nią "cokolwiek". Na pytanie, co? odpowiedział, ze np. fasolę lub groch. Z całym szacunkiem, ale to chyba nie są domowe roślinki. Uzgodniliśmy więc, że skrzynia, która naprawdę bardzo mi się podoba, przeleżakuje sobie pod ławą, a gdy tylko wiosenne słońce ją wypatrzy zostanie wystawiona na balkon. I wtedy zasadzimy nasze wymarzone ziółka. Spójrzcie jaka fajna:)


poniedziałek, 25 października 2010

Zamiłowanie do książek pachnących...czasem

Tak mi się kojarzą książki, które się otwiera a tam... pożółkłe kartki, nieco poszarpane niektóre strony, kurz miło łaskocze w nos. I ten zapach czasu właśnie. Czasu, który przeleżały jedna na drugiej, w ciemnościach. Bo wiedzieć trzeba, że książki owe, do których jestem przywiązana ogromnie należały dawniej do mojej babci. Wszystkie pochodzą z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Babcia opowiadała mi, że podczas wojny, gdy literatura pisana w języku polskim była zabroniona te egzemplarze przeleżały w komórce, za hałdami drewna na opał. Wojna się skończyła, a książki ujrzały światło dzienne. Pamiętam, gdy miałam 8 lat Babcia podarowała mi jedną z nich - "Anię z Zielonego Wzgórza". Do dziś mam wielką sympatię do tej powieści, do jej dalszych części. Sentyment, bo to pierwsza taka "poważna" i gruba książka jak na ośmioletnią dziewczynkę, ale także ze względu na jej treść. Tyle dobrych wzorców, zabawnych historii, pięknych czasów z sukniami do ziemi, powozami z końmi. Inny świat, który zawsze będę lubiła. A potem dostałam kilka innych pozycji, równie wiekowych. Są dla mnie niezwykle cenne, skarbem, który kiedyś przekażę w rodzinie dalej, a na regale zajmują honorowe miejsce. O to niektóre z nich:




niedziela, 24 października 2010

Woreczkomania i mała przyjemność

Kiedyś, gdy miałam więcej wolnego czasu, to nałogowo robiłam różnego rodzaju woreczki. Część zostawiałam sobie, inne prezentowałam znajomym. No bo taki woreczek to świetna sprawa jest. Nie dość, że ozdoba, to jeszcze można w nim różne skarby trzymać. Ot, jak np. włóczki, ale o tym woreczku był osobny post, więc już się nie będę powtarzać. A o to, co wydziergały moje łapki:
To jest woreczek na skarpetki dla mojego Chłopca, a do tego cieplusi kocyk.


A to woreczek lawendowy. Tego typu najwięcej udało mi się uszyć Wyszywanie zajmuje dużo czasu, ale za to efekt jest zadowalający. Pięknie pachną zasuszone kwiatki lawendy i -jak dobrze pamiętam - moli w domu nie widzieliśmy żadnych.




A to bardzo babski woreczek na drobne kosmetyki. Stoi taki w łazience i świeci swym różem. Ja tam różowy kolor bardzo lubię, tylko używać go trzeba z umiarem i rozsądnie. A materiał, którym jest wyściełany woreczek jest moim ulubionym wzorem do tego typu prac. Niestety skończył mi się już, więc muszę odnaleźć coś nowego, też ładnego.




A to wspomniana przyjemność. Dostałam tę torebkę od mamy. Z takiej mięciutkiej skórki, pakowna, że ho ho, mój ulubiony kolor. Prosta a dla mnie wyjątkowa. Mamusiu - bardzo dziękuję

A na koniec coś dla miłośników spacerów, szurania po dywanie z suchych liści i dróg, których końca nie widać. A ciekawość, co się znajduje dalej jest silniejsza od nas, więc idziemy i idziemy mrużąc oczy, bo jesienne słońce łaskocze w nos.


poniedziałek, 18 października 2010

O domach w których mieszka tęsknota

Jak wiadomo wszystkim wrażliwcom jesień jest idealnym czasem na refleksje. Przeglądałam ostatnio fotografie zrobione parę lat temu na wsi, gdzie mieszkała moja prababcia. Mieszkała, bo dwa lata temu odeszła do innego, lepszego świata mając za sobą 96 lat. Podczas ostatnich za jej życia odwiedzin na Brzezinie snułam się po wsi w poszukiwaniu ciekawych obiektów do sfotografowania. Za główny temat uznałam stare, opuszczone domy, bo akurat w tamtej wsi takich kilka było. I teraz, gdy oglądam to, co ujęło oko mojego aparatu czuję jak wyzierają niezliczone pytania: kto tam mieszkał? Czy często rozlegał się śmiech dzieci? A może jakaś tragedia dotknęła domowników? Ściany są przesiąknięte jakąś historią, przeżyciami ludzkimi i zdaje się, że tęsknią do tego co było. Bo smutno wyglądają, takie stare obdrapane, z zaciekami. Pewnie jesiennymi wieczorami, gdy wiatr hula w kominie, a deszcz na dworze, płaczą i te ściany, stare i opuszczone, już niechciane.
Do jednego domu można powiedzieć, że się wkradłam. Drzwi drewniane, ledwo stojące, bez oporu się otworzyły. Od lat nikt tam nie mieszkał, ale wnętrze zaskoczyło mnie ilością sprzętów. Była tam pierzyna i stare radio, fotografia na ścianie, kosz wiklinowy, szafa i na niej walizka. Zupełnie jakby ktoś w pośpiechu musiał opuścić to miejsce. Nawet pod świętym obrazem stały lichtarze krzyż i sztuczne kwiatki tworząc skromny ołtarzyk.
Wielką pustkę i tęsknotę tam się czuło. Wiem, że dziś tego domu już nie ma, zburzono go, bo groził zawaleniem. A wiatr nie wdziera się już przez komin do wnętrza, hula swobodnie wygwizdując smętne piosenki.
Drugi dom to całkowita ruina, brakuje jednej ze ścian. Przypomina kalekę. Tylko ogród zarośnięty i bujny od zielska przypomina, że dawniej bawiły się w nim dzieci, matka zbierała warzywa na obiad, ojciec rąbał drewno do pieca... A dziś stoi i patrzy smutnymi oczami na ten ogród i pewnie też wspomina i duma nad przeszłością.
Zdjęcia nie są najwyższych lotów, nie jestem specjalistką w tej dziedzinie, a aparat też nie jest jakiś super, ale mam wrażenie, że ukazują dokładnie to, co chciałam.






niedziela, 17 października 2010

Cytryną i miodem

Moi nieliczni czytelnicy denerwują się, że rzadko dodaję nowe posty. I słusznie, bo przecież nie zakładałam bloga, po to, by zamknąć go za kilka miesięcy. Tak więc obiecuję, że pisywać będę nadal, tylko cierpliwości trzeba do mojego braku czasu dla siebie.
Jesienny czas przyczynił się do zakatarzonego i zakaszlanego domu. Nie wiem jak to się stało, że zachorowali dosłowni wszyscy domownicy prócz mnie. Zaczął Jasiek a potem to się już posypało: jego tata, dziadek i babcia też. A ja w tym wszystkim siedziałam i tylko pytałam, czy może herbatkę, miodzik, czosneczek? Na szczęście wszyscy już są cali i zdrowi, udało im się wymknąć ze złych szponów choróbska. A co do tych domowych medykamentów, to uważam je za bardzo skuteczne w zwalczaniu lekkiego przeziębienia, a do tego są pyszne przecież. Herbatka z miodzikiem i cytryną...hmmm co to za jesień i zima bez tego napoju. A ja nawet lubię sobie zrobić kawałek bułki z serkiem i na to drobno posiekany czosnek i zapiec w mikrofali (z powodu braku opiekacza). Pyszne i zdrowe!
Marek ostatnio wpadł na pomysł, by sporządzić skrzyneczkę, w której byśmy trzymali swoje własne zioła, takie jak: bazylia, mięta, tymianek, rozmaryn. Świetna sprawa mieć taką skrzyneczkę wypełnioną zapachami ziół. Do zupy, do sosów, można herbatę sobie zrobić ze świeżej mięty, wszystko pod ręką. I zabrał się oczywiście z ogromniastym zapałem do pracy. Skrzyneczka już jest zbita, stoi dumnie w piwnicy, tylko czeka na pomalowanie. Problem w tym, że coś nam się wydaje, że miejsce na parapecie naszego okna nie jest odpowiednie (innego nie mamy:/). Może i słońce tam dociera, ale ciepło unoszące się znad kaloryferów, to chyba nie posłuży roślinkom. Tak więc obawiamy się, że skrzyneczka będzie musiała przeleżakować sobie do wiosny, by móc znaleźć swój kącik na balkonie.
A tu parę zdjęć z końcówki lata, jakże słonecznej i apetycznej, aż się wraca do niej we wspomnieniach. Dodaję też fotografię naszego jesiennego koszyka - smakowita kompozycja. Lubię, gdy w mój obiektyw wkradnie się charakterystyczna cecha dla jakieś pory roku. Staje się jakby namacalna...